R. Kelly jako Mozart
Niech kapitalizm w muzyce rozpocznie nam symbolicznie Mozart. Takie były początki muzycznego rynku: Mozart rozsyłał wśród burżuazji ofertę artystyczną i program. Szukał subskrybentów: produkcja startowała, gdy ich uzbierał dość. Robił analogowy crowdfunding.
Na symbol nowego wtedy porządku Mozart nadaje się idealnie: był rok 1784.
Później był rok 2021 i po latach skazany został R. Kelly. Jest dziś gdzie sobie doczytać o jego różnych przestępstwach. Kelly wcale nie był Mozartem, ale dwie długie nici, wplecione w siebie, bezpośrednio łączyły ich światy: podziw dla doskonałości scenicznej i kapitalizm.
Od 1784 roku relacja ‘podziw = rynkowy zysk’ robiła się coraz bardziej przezroczysta; dziś trudno już ją pomyśleć inaczej. Musiało to doprowadzić do kogoś takiego jak Kelly: wcześniej już jemu podobni trafili się nie trzy razy. Im bardziej kapitalizm stawał się turbo, tym bardziej turbo stawał się profit, a przecież prawdziwy luksus to zakazane. Niepełnoletnie fanki albo i w ogóle dzieci. Nieprzypadkowo R. Kelly i Michael J. to bożyszcza czasów „końca historii”: bezgranicznego urynkowienia rzeczywistości na neoliberalną modłę.
A zaczęło się tak niewinnie, Mozart i jego subskrypcje. Sporo potrafi się zmienić przez dwieście trzydzieści lat.
- I postanowiliśmy sprawdzić ten fakt na uniwersytecie - powiedział Jacek Mazurkiewicz. Jedliśmy ryż z warzywami, który miał fachową nazwę. - Wiarygodność tego urządzenia. Na UMCS-ie w Lublinie, gdyż stary Karola jest fizykiem. To umożliwiło nam wejście do laboratoriów. I tam się okazało, że tamto urządzenie jest fejkiem.
Ktoś zaraz miał grać jakiś free jazz i do Młodszej Siostry już zaczynała się schodzić ta młodzież z tych dobrych uczelni. Raczej znajomi znajomych.
- I wtedy dowiedziałem się - powiedział Mazurkiewicz - że po pierwsze, rośliny nie wyrzucają z siebie prądu, gdyż bardzo uważnie wydatkują energię. Po drugie, że sposób montażu tamtych elektrod nie może być skuteczny ze względu na morfologię roślin. Przyklejanie elektrod do liści, czy do powierzchni, nie działa. Oraz o tym, że w zasadzie szum elektromagnetyczny na powierzchni nawet naszej skóry, czy jakichś innych urządzeń dookoła, jest wielokrotnie silniejszy od tego, co mogą generować rośliny. Nie działa to w taki sposób, że przyczepiasz sobie elektrodę do jakiegokolwiek kwiatka i ten kwiatek gra.
Rozmawialiśmy o elektrodach przyczepianych do roślin. Dość sporo tego wtedy sprzedawano, można sobie to było wpiąć w syntezator i wrzucić do sieci filmik, że jabłko gra muzykę elektroniczną. Mazurkiewicz i DJ Green Jesus też mieli takie urządzenia. Używali tego na koncertach. Brzmiały dziwnie chaotycznie. Mazurkiewicz zagadał z Karolem Jałochowskim, że chciałby sprawdzić ich wiarygodność w laboratorium.
- Korzystam teraz z elektrod pozyskanych od nich. Jest inny system montażu. Jest inny rodzaj roślin, tych wzorcowych, które można wykorzystywać do tego typu celów. Ja bazuję na dwóch roślinach: ogólnodostępna muchołówka i trochę trudniej dostępny, ale do pozyskania, wątrobowiec. Natomiast większość roślin jeżeli reaguje, to w cyklu dobowym. Więc na zmiany trzeba by czekać po kilka, kilkanaście godzin. Niewielka jest lista roślin, które generują dość gwałtowne impulsy, które można wykorzystać w laboratorium. Czy właśnie w tym moim podejściu, żeby nie pracować z szumem elektromagnetycznym, a z faktycznym impulsem z rośliny.
Ktoś obok rzucał się komuś na szyję. Minęło pięćdziesiąt pięć lat, a młodzież nadal grała free jazz. Pięćdziesiąt lat wcześniej młodzież nie grała muzyki sprzed jeszcze pięćdziesięciu lat. Zapytałem Jacka Mazurkiewicza, czy myślał o użyciu którejś z tych roślin reagujących w cyklu dobowym. Może by to dało nową jakość.
- Przy odpowiednim zleceniu mógłbym się nad tym pochylić - powiedział. - Ale normalnie nie ma to dla mnie żadnego sensu, bo nawet jakbym chciał wydać takie utwory, to pojemność CD to jest siedemdziesiąt kilka minut. Mógłbym działać tylko w plikach. I musiałbym szukać ze świecą tych zawodników, którzy pykną to od początku do końca.
Czy ktoś w ogóle wydawał płyty z sonifikacjami? Może to właśnie była muzyka czasów końca płyt. Czy dzieci wyrosłe przy streamingowych serwisach w ogóle będą płyt potrzebować? Czy playlisty ktoś słucha z pokorą od początku do końca? Być może miało już nie być słuchania od początku do końca.
***
Są już osoby idolskie nowego typu, następne po globalnych celebrytach. Apkami można się tanio upiększyć i nie płacić za sesję zdjęciową drużynie kilkorga osób: stąd są osoby influencerskie. Muzyki też już w zasadzie nie trzeba grać. Nagrano jej bardzo dużo i wystarczy wiedzieć, co puszczać: stąd są osoby didżejskie.
Te ostatnie robią oczywiście to samo, co ich publiczność. Fortepianowy wirtuoz olśniewał umiejętnościami plumkającą sobie dla kurażu burżuazję. Didżej olśniewa młodzież, która sobie układa playlisty. Olśniewa selekcją i skillem. Selekcją, czyli wybraniem dobrych kawałków i trafną ich kolejnością. Skillem, czyli że płyty się ładnie łączą jedna z drugą.
Być może w co drugim domu będziemy mieć wkrótce kontroler podpięty do kwiatka, do gruszki. Domowe syntezatorki będą coś tam generować. Będziemy wierzyć, że to gra nam roślina. A wtedy może się zrodzić entuzjastyczna publiczność. Będzie masowo chodziła na podbudowane naukowo, tworzone z rozmachem intermedialne instalacje. Będzie słuchać wprowadzających pogadanek i oklaskiwać wieloosobowe zespoły, które wybudują te cuda. Ale te zespoły już niekoniecznie będą występować. Będą jak Bach przy organach: wiadome, ale niewidoczne.