Przepowiednia z polaja
Mianem języka inkluzywnego określa się w Polsce dwie obce sobie estetyki. W niezbyt odległej przyszłości czeka je rozwód i konflikt.
Pierwszą można dla uproszczenia nazwać estetyką feminatywów. Sprawa się na nich nie kończy, równie fundamentalne jest tu chociażby rozwlekłe, acz eleganckie — lub może właśnie temu eleganckie, że rozwlekłe — wyliczanie przy każdej okazji obu płci, by żadna czytelniczka ani czytelnik nie poczuł lub nie poczuła się zignorowana albo zignorowany przez jakąkolwiek autorkę bądź autora (jakiegokolwiek).
Ma w sobie coś przytulnego taka skrupulatność. A także staroświecki posmak. Coś z cioci, która nikomu nie da wyjść bez podwieczorku. To takie niezbyt zamaskowane retro, uprzejmy seans wywoływania ducha czasów, kiedy to ludzkie rodziny składały się były z przeróżnych agnatów albo kognatów, a pośród nich każdy, każda miała dawno już zapomnianą dziś nazwę, świekra na przykład, albo dziewierz. Stąd nie jest dziwne, gdy czasem konserwatyści wdrażają tę estetykę. To u nich nieobowiązkowe, ale wolno tak lubić. Są w końcu pisemne dowody, że bardzo podobna estetyka była u nas w użyciu już przed wojną. I że do reszty wymiótł ją z języka komunizm.
Komunizm stanowił pochodną feudalizmu1 adekwatną do czasów przemysłowych. Stal, beton, elektryczność, para uporządkowane za pomocą blankietów do wypełnienia, ew. raportów przy uż. maszyny do pisania i kalki jednostronnej koloru: fiolet, sztuk: 1, słownie: jedna. To właśnie z tych wszystkich list, spisów i blankietów wziął się nieelegancki, a wszechobecny podówczas, zwyczaj pisania nazwiska przed imieniem. W powojennym pośpiechu i pierdolniku rozpłynąć się oczywiście musiały pluralistyczne, pokomplikowane końcówki: ludowi nie były nieodzowne. Kwiecistą, zagmatwaną terminologię agnatów i kognatów zastąpiła ogólnospożywcza ciocia i wujek — którymi, na wzór sowiecki, dzieci miały określać również każdego obcego pajaca. Normą też stała się wtedy rzecz dziś chyba najciekawsza: męski rodzaj w nazwach zawodów kobiet.
Miało to dowartościowywać. Dla władzy ludowej nie jesteście od mężczyzny gorsza, towarzyszko. Jesteście znakomitą architektem albo wybitną naukowcem. Była to systemowa walka o równość kobiet toczona na froncie języka. Serio. Naprawdę dwie doskonale odwrotne ingerencje w płeć językową, tamta wtedy i ta teraz, mają dokładnie to samo uzasadnienie. Co tylko przez parę sekund jest zabawne, a potem popada się w długą zadumę.
Drugiej z tych językowych estetyk najwygodniej będzie dać miano gendersprache. Tak mówi się na nią w Niemczech, gdzie implementowana jest z angielskiego.
Tutaj gust językowy jest całkiem inny. Nie ma być przytulnie i retro, ma być futurystycznix_dziwnix, mile widziqne_ni jakieś brqwurowx ingerencjx w literx. Wewnętrzna logika tej estetyki nie zawsze chyba jest czytelna. Przykład: po polsku człowiek i mężczyzna to nie jest jeden i ten sam wyraz, ale tak jest w angielskim i niemieckim, więc w polskiej gendersprache człowieka musimy zastąpić osobą. (Skutki potrafią być niegustowne2). Domyślny staje się wtedy rodzaj żeński, ale nie jest wiadome, czy o to dokładnie chodziło: osoba to nominalnie ona, ale w zastępowaniu nią człowieka ma raczej chodzić (?) o neutralność w sprawie płci kulturowej. Zatem to niby jest ona, ale my mamy sobie dorozumieć, że chodzi nam tak naprawdę o ono. Chyba.
Podobnie do polszczyzny komunizmu, gendersprache również jest estetyką blankietu, tyle że teraz już cyfrowego blankietu do identyfikacji online. Tym razem nie ma tu ograniczeń papieru, okienka można sobie mnożyć na zdrowie w nieskończoność. Co okazuje się bardzo przydatne, kiedy rubrykę płeć zastąpić identyfikacją genderową.
*
Czas na przerwę na dygresję, która będzie w formie pytań. Przede wszystkim jednego: w jakiej, tak w zasadzie, relacji do siebie pozostają kulturowy konstrukt self-ID oraz technologiczny konstrukt ewidencji biometrycznej? Nie szkoda się zastanowić, czy aby pierwszy z drugiego po prostu nie wynika. Bo kiedy podpis odręczny i zdjęcie zastąpić skanem siatkówki i próbką śliny (a nawet trywialnym odciskiem palca) — to rzeczywiście nie ma żadnego powodu, żeby się nie móc w dowodzie osobistym nazywać Coca-Cola, urodzona 1 września 1410, identyfikacja: kontynent. Można wtedy być awatarem także w realu. Skanery biometryczne nie śpią: ktoś zawsze świetnie wie, kim jesteś, żeby nie wiedzieć tego mógł ktoś3.
Czy może się niezadługo okazać, że dzieciom o kolorowych włosach sprzedano jako ich wyzwolenie coś, co będzie niewyobrażalną dotąd kontrolą?
*
Są to pytania do kogoś mądrego. Lub mądrej. Powróćmy do naszych nowych polszczyzn. Póki co obie w najlepsze migdalą się pod baldachimem języka inkluzywnego. Na temat owego języka zdołałem pojąć dwie rzeczy.
Po pierwsze: sednem języka inkluzywnego wydaje się być zatarcie granicy (ustanowienie identyczności) pomiędzy aktem mówienia do wszystkich naraz i aktem mówienia do każdego z osobna4. Indywidualne podejście do klientki to zawsze była dźwignia handlu, a spersonalizowany rynek cyfrowy dostaje w kij nowych możliwości, o których teraz się trąbi w co drugiej gazecie. Poza handlem istnieje jednak i cywilizacja. A nawet może społeczeństwo. Tak mocny wjazd w fundamenty codziennego języka, zatem i percepcji, przyniesie duże i liczne skutki. Dziś nie ma szans, żeby je zgadnąć. Za jakieś półtora pokolenia wszystko wyjaśni się samo.
Po drugie: docelowo cały język ma się stać inkluzywny, taki ma być powszechny obyczaj: innej polszczyzny nie będzie. Pojęcie inkluzywności okaże się wtedy zbędne, o ile nie wręcz szkodliwe.
Termin-baldachim nad dwiema nowymi polszczyznami istnieje więc po to, żeby zniknął. A wtedy czeka je rozwód i konflikt.
Toffler fascynująco rozkłada tę kwestię na cegiełki w “Zmianie władzy”, a Suworow podrzuca z życia wyjęte przykłady zapewne w każdej książce (wszystkich nie sposób przeczytać, najlepsza jest i tak “Matka diabła”).
Bo jest też i taka jakość, często nieuświadomiona, jak pewna seksowność języka. Feminatywy są po prostu atrakcyjne. Ekspertka, chirurżka, gościni to są słowa, które się przyjemnie mówi na głos. Ale osoba ekspercka, osoba chirurgiczna, osoba goszczona? To brzmi brzydko i niegramotnie, i ma ten biurokratyczno-przemocowy posmak wyrazów, których się używa z obowiązku.
Dumam na przykład nad kwestią, czy aby w paszportach Związku Australii, na ile biali najeźdźcy w ogóle wydawali takowe rdzennym mieszkankom, pisano informację o totemach. Obstawiam, że nie. A totem w kulturze Pierwszych Narodów miał dla człowieka raczej fundamentalne znaczenie. Stanowił kluczową informację, ale zachodnie techniki ewidencji i kontroli nie potrzebowały jej. Wolały inne. Być może sprawa podobnie wygląda i tu: medialne banialuki, jakoby “pokolenie Z zniosło płeć” mówiłyby wtedy o tym najbardziej, że nadchodzące technologie kontroli traktują płeć osobniczą jako daną bez większej wartości. Zaniedbywalną (kocham to słowo, a rzadko jest pretekst go użyć).
Każdej z osobna. Każdej i każdego z osobna. Każdej osoby z osobna. Czy to ostatnie zdanie jest błędne? Czy osoba jest osobna z definicji?